Motywacja jest stanem gotowości do podjęcia się określonego działania.
Jakże często tej gotowości nam brakuje. Często więc staramy się wykrzesać z siebie choć odrobinę motywacji, albo obiecując sobie nagrodę, albo snując wizję negatywnych konsekwencji, jakie na nas spadną, jeśli czegoś się nie podejmiemy.
Jednak takie zewnętrzne motywowanie działa na krótką metę. Z kolei stan permanentnej gotowości (czyli wewnętrznej motywacji) jest nierealny i chyba o tym zapominamy.
Dlatego, jak ostatnio pisałam, gdy brakuje motywacji, ja
wcale na nią nie czekam. Zdecydowałam się pokochać rutynę.
Co mi to dało, możesz zajrzeć do poprzedniego wpisu. A poniżej kilka wskazówek w takim dużym skrócie.
Podobno motywacja przychodzi do tych, którzy pracują.
Po pierwsze
planuję zadania. Nawet jeśli pojawia się u mnie spadek formy, opuszcza mnie ta słynna motywacja, to staram się zaplanować każdego dnia
trzy kluczowe dla mnie sprawy. Oczywiście nie zawsze jestem w stanie zająć się nimi na 100%, zwłaszcza że rzeczywistość lubi płatać figle i te plany pokrzyżować. Jednak nawet jeśli uda mi się zająć danym tematem przez 10 minut to sprawia, że coś zawsze posuwa się do przodu. Nawet jeśli to tylko jeden telefon w danej sprawie, albo kilka zdań w nowym poście.
Na spadek motywacji ratunkiem jest także tak zwany
sztywny czas przeznaczony na niektóre z obowiązków. Jeśli ramy te nie są narzucone z zewnątrz, jeśli nie mam takiego zewnętrznego bata, to staram się trochę narzucić go sobie sama. Na przykład ustawiam sobie sztywne daty, czy terminy na wykonanie zadania. Na pewno łatwiej mi zmobilizować się do regularnych ćwiczeń, kiedy wiem, że zawsze w poniedziałek i piątek mam zajęcia z ulubioną instruktorką. Nie zastanawiam się wtedy, czy chce mi się, czy mi się nie chce ćwiczyć, tylko idę na zajęcia. Tak samo w poszczególne dni mam przepisane konkretne zadania i wtedy danego dnia nie zastanawiam się, co mam zrobić, czy mi się w ogóle chce to zrobić, tylko po prostu przystępuję do działania.
Niektórzy twierdzą, że motywacja zastaje ich podczas pracy. I coś w tym jest. Już wielokrotnie wspominałam, że motywacji do sprzątania nie jestem w stanie w sobie wykrzesać. Kiedy już przychodzi czas na odgruzowanie mieszkania, to wyznaczam sobie krótki czas np. na posprzątanie jednego pokoju albo wręcz jednej szuflady. Zakładam, że to będzie
10 minut, góra pół godziny. I najczęściej jak już zacznę, to nabieram rozpędu i udaje mi się zrobić nawet więcej niż zakładałam. A nawet jeśli rzeczywiście skończy się na tym jednym pokoju, czy szufladzie to i tak jestem do przodu. Zrealizowałam plan i mam poczucie satysfakcji.
A co, jeśli nadal mi się nie chce?
Innym sposobem na spadek motywacji jest…
odpuszczenie. Bo czekając na motywację, wmawiając sobie, że potrzebny mi lepszy nastrój, pogoda, mogę się jej nie doczekać.
Jeśli jakieś zadanie ewidentnie mi nie idzie, to odkładam je. Robię sobie przerwę. Czasem wystarczy, że na godzinę. Czasem nawet na kilka dni. Po czym wracam do niego z nową energią.
Jeśli nie chce mi się robić tego, co dotychczas sprawiało mi przyjemność albo przychodziło z łatwością, to albo odpuszczam jak wyżej, jeśli to nie jest coś na już, albo zaczynam się zastanawiać,
skąd się bierze ten opór?
Czy przypadkiem zadanie to odciąga mnie od moich priorytetów? Może mój cel lub droga do niego się zdezaktualizowała? A może to chwilowe znużenie danym tematem? Albo na ten moment wyczerpałam pomysły. Już nie raz przekonałam się, że najlepsze rozwiązania przychodzą mi do głowy akurat wtedy, gdy wcale nie skupiam się na danym problemie.
A może jestem po prostu zmęczona, rozkojarzona. Czasami wydarzy się coś, czego nie mogłam przewidzieć, a na tyle mnie to wyeksploatowało, że nie jestem w stanie skupić się na danym temacie. Wtedy wiem, że zgodnie z zasadą produktywności nie ma sensu tracić ani czasu, ani energii, tylko…odpocząć. Ewentualnie zająć się czymś innym.
To co teraz napiszę, zabrzmi jak herezja i pomyślisz, że zaprzeczam sama sobie. Jednak kurczowe trzymanie się rutyny też może być zgubne, a przynajmniej nierealne w obliczu
chaosu, który lubi wkradać się w nasze życie. Oczywiste jest, że czasami to trenowanie samodyscypliny trzeba odłożyć na bok,
nauczyć się odpuszczania. Ciągle bliskie są mi przykłady z początków macierzyństwa, kiedy po prostu potrzeby dziecka dyktują rozkład dnia i nawet lepiej zapomnieć o niektórych czynnościach, a już na pewno przestać szukać motywacji. Bo jak tu robić cokolwiek, jeśli nie śpisz dłużej niż 2 godziny ciągiem. Z innej, bardziej zawodowej beczki: jak wykrzesać motywację, by obdzwonić bazę potencjalnych klientów, kiedy brakuje czasu na profesjonalną obsługę aktualnych?
Czy idziesz właściwą drogą i we właściwym kierunku?
Rutynowe działanie, planowanie zadań i ich odhaczanie z listy sprawdza się u mnie wówczas, gdy wiem
po co coś robię i że ma to dla mnie sens. Zaznaczam jednak, że takie automatyczne działanie nie może być bezmyślne i zaspokajać potrzeby bycia zajętym.
Natomiast brak motywacji może być konsekwencją tego, że zdecydowałaś się realizować cel, który nie do końca jest Twój, nie odpowiada na Twoje potrzeby albo wybrałaś drogę, która nie bierze pod uwagę Twoich predyspozycji i zasobów.
Może żyjesz pod dyktando nakazów i zakazów, kolejnych „muszę” i „powinnam”, co zdecydowanie nie sprzyja wewnętrznej gotowości do działania.
Z jednej strony zachęcam Cię do ćwiczenia samodyscypliny. Mitem jest mówienie, że to wrodzona cecha. Wręcz przeciwnie można ją wytrenować i zbudować tak, jak mięśnie i kondycję.
Z drugiej strony kluczowa wydaje się odpowiedź na pytanie „po co?”.
Po co to robię codziennie, regularnie, rutynowo?
Odpowiedź na pytanie „po co?” da Ci jasność, które cele są w zgodzie z Tobą i Twoimi wartościami. Wtedy działania do nich prowadzące będziesz chciała realizować każdego dnia niezależnie do nastroju, a nie wtedy, gdy spłynie na Ciebie motywacja i da Ci zastrzyk energii i kopa do działania.
Miłego dnia
Gracjana
PS. Jeśli potrzebujesz podyskutować na temat równowagi w Twoim życiu zapraszam do grupy Work Life Balance w praktyce na Facebooku